Z pozdrowieniami świątecznymi
Ciocia Stefa przygotowywała się do tego historycznego wydarzenia co roku z jednakim zapałem — myła okna, prała dywany, sporządzała długą listę zakupów i co najmniej z dwutygodniowym wyprzedzeniem zabierała się za gotowanie. Czasem nawet posuwała się do niewielkich remontów, takich jak wymiana wanny czy przemalowanie pokoju. Pracy było sporo, więc nie dosypiała, nie dojadała i zwyczajnie marniała w oczach. Cóż kiedy impreza musiała być na światową skalę. I była. Był węgierski gulasz, ukraiński barszcz, golonka po bawarsku, ryba po grecku, śledź po słowiańsku, sos tatarski, sernik wiedeński, bułgarska chałwa, włoskie lody i brazylijska kawa (prosto z Peweksu). Kiedy ten wielkoświatowy wikt wjeżdżał na polską ławę (mam wrażenie, że Polacy dopiero od niedawna uczą się jeść przy stole), ta uginała się pod jego ciężarem i wydawała się jeszcze niższa niż zwykle. Ława przystawiona była do tapczanu, na którym, w niekomfortowej bliskości, siedzieli goście o zaróżowionych od niedotlenienia twarzach. Więcej szczęścia mieli ci, których usadzono po przeciwnej stronie na bardziej mobilnych siedziskach, takich jak pufk i taborety. Zawsze broniłam się, żeby nie wylądować na tapczanie, szczególnie w jego środkowym odcinku, bo stamtąd nie było już ucieczki. Kto ugrzązł na tej nieszczęśliwej długości, ten już do końca imprezy musiał siedzieć w swoim boksie. No chyba że miał tyle odwagi, żeby poprosić o narodowe powstanie, które kończyło się jak zwykle. Ktoś uderzał kolanem o chybotliwą ławę, czerwone barszcze i czarne kawy rozlewały się na pastelowe kreacje wysztafiowanych ciotek i powstanie w sposób nieunikniony zmierzało ku narodowej tragedii. Lepiej było siedzieć cicho i się nie ruszać. Cicho — dobre sobie! Nikt tu nie był cicho. Wszyscy mówili jednocześnie i nikt nikogo nie słuchał. Wiecznie spocony wujek Mietek, czerwony jak japoński makak, próbował przejąć rząd dusz swoim nieznoszącym sprzeciwu barytonem: — Edek, chłopie, co ty wygadujesz?! Czyś ty już całkowicie zdurniał? Te darmozjady rozkradły skarb państwa, a ja mam tańczyć, jak mi zagrają?! Jak ma być dobrze w naszym kraju, skoro rządzą nim tacy… — Nie kończ, Mieciu, dzieci są… — hamowała go ciocia Zdzisia, która na każdej imprezie robiła to samo — czuwała nad tym, żeby Miecio nie przeholował. Dotknięty do żywego, Edek zachrypiał z przejęcia: — Chodzi o nasze wspólne dobro! Przez takich jak ty, niezdolnych do poświęceń obywateli, Polska nigdy się nie podźwignie! — Jakie wspólne dobro? Jesteśmy pod rosyjskim zaborem, durniu! Jesteśmy murzynami Ruskich. Wiesz co, mnie strzela, jak słyszę takie pierdo… Zaniepokojone ciotki zaczęły kręcić się na tapczanie jak kwoki. — No to za naszą solenizantkę! — zawołała radośnie ciocia Zdzisia, napełniając kieliszki.
Picture: Justyna Pyrzyńska, Sytuacje