Salvatore Boccadoro
Salvatore robił wrażenie człowieka wykształconego. Był inteligentny i oczytany, znał się na sztuce, literaturze, muzyce, świetnie malował. Ale przede wszystkim urzekał darem wymowy. Trudno było mu się oprzeć, ponieważ był czarujący, miał prezencję, gest i oryginalne pomysły. Kochała go klasa robotnicza i intelektualiści, rzemieślnicy i artyści, serca proste i uczone, wszyscy, bez wyjątku. Salvatore wyciągał ludzi z przeciętności, nudy i tarapatów. Przy nim żyło się naprawdę, kolory nabierały blasku, kształty konturów, a świat rumieńców. Wszyscy zwracali się do niego per Professore, a Salvatore nie oponował. Mimo że skończył tylko cztery klasy szkoły podstawowej, czuł się profesorem, i rzeczywiście nim był. Należał do kategorii genialnych samouków, których nie podżerały żadne społeczno-kulturowe kompleksy.
Istniał jeden problem. Salvatore notorycznie nie miał pieniędzy.
W Rzymie zbliżał się Święty Rok (Anno Santo) i Salvatore postanowił to wykorzystać. Usiadł w fotelu, zapalił papierosa i zamyślił się.
– Wiem! – klasnął w dłonie. – Będę sprzedawał świętą ziemię rzymskich katakumb!
Zgasił papierosa, zasiadł do stołu, wyciągnął szkicownik i zaprojektował ampułki oraz ozdobną etykietkę z napisem: Terra santa di catacombe, ricordo votivo. Seria limitata. Salvatore Boccadoro, papa Paulus Sextus e città Romana (Święta ziemnia katakumb, pamiątka votywna. Seria limitowana. Salvatore Boccadoro, papież Paweł VI i miasto Rzym). Pomysł już był. I to niezły. Jak zwykle brakowało tylko pieniędzy. Salvatore chycił słuchawkę i wykręcił numer barona Luciano, ojca swojej synowej. Baron Luciano był człowiekiem znanym i bogatym, mieszkał na Sycylii i doskonale dogadywał się z mafią. Pomysł wydał mu się interesujący i postanowił zainwestować. W ten sposób Salvatore stał się posiadaczem czeku, który pozwalał mu ruszyć z produkcją. Znalazł fabrykanta – ostrożnego i podejrzliwego Franco, który najpierw zapytał, czy ziemia rzeczywiście pochodzi z katakumb (Salvatore bijąc się w piersi, przysiągł, że tak), a potem sprawdził czek. Kiedy okazało się, że czek nie tylko nie jest sfałszowany, ale podpisał go sam baron Luciano, zgodził się na współpracę.
Franco wykazywał niespotykaną odporność na osobisty urok Salvatore. Nie dawał złapać się tak łatwo na wędkę, nie interesowała go obietnica soczystej przynęty, nie można było zarzucić na niego retorycznej sieci, ponieważ nie zapuszczał się na głębokie wody. Siedział w swojej małej podwodnej grocie i chciał znać fakty – ile, na kiedy i za jaką kwotę. Tyle razy wystawiono go do wiatru, że teraz wolał chuchać na zimne.
Ampułki wyszły pięknie i Salvatore od razu pożałował, że wyprodukował ich tak mało. Cóż, na tyle było go stać. Pożyczka barona starczyła tylko na pięćset sztuk. Nie mógł jednak zostawić tak tej sprawy, sukces był bliski, wielka wygrana w zasięgu ręki, trzeba było kuć żelazo póki gorące. Bez namysłu sięgnął po telefon i zadzwonił do fabrykanta:
– Panie Franco, interes idzie fantastycznie, chciałbym zamówić kolejne ampułki, tym razem pięćdziesiąt tysięcy. Jak najszyciej.
– Pięćdziesiąt tysięcy? – zdziwił się Franco. – Nie mam odpowiednich maszyn.
– To niech pan kupi! Baron pokryje wszystkie koszty. – Salvatore wszedł na kolejny poziom katakumbowej imprezy – poziom nieograniczonych możliwości. Pozapalał wszystkie światła w swoim papierowym pałacu, zaprosił Pavarottiego, zamówił kraby i kawior, a sam zamienił się w wodzireja sukcesu. Franco próbował wymknąć się z tego ryzykownego balu, ale co podchodził do drzwi, to Salvatore prosił go do tańca. Salvatore był tancerzem wyśmienitym, prowadził pewnie i bezbłędnie, najpierw powoli, dostosowując się do rytmu swojego partnera, a potem coraz szybciej i szybciej, by wreszcie przejść do półobrotów, podskoków i skomplikowanych piruetów, które osaczały ofiarę ze wszystkich stron i nie pozwalały wymknąć się jej z parkietu. Dodatkowo za plecami Salvatore co jakiś czas pojawiał się baron, który nic nie mówił, tylko groźnie kiwał tłustym palcem. Franco powoli opadał z sił, więc Salvatore przystąpił do ostatecznego uderzenia.
– Proszę poczekać, dzwoni drugi telefon, ale niech się pan nie rozłącza. – Hallo? Yes, of course! Twenty thusand pieces? No problem! Thank you! – pozorował rozmowę. – Właśnie dzwonili z Nowego Jorku. Złożyli zamówienie na wadzieścia tysięcy ampułek. A pan się jeszcze zastanawia! Przecież to interes wszechczasów! Panie Franco, niech pan nie będzie taki małostkowy!
Powiało wielkim światem i Franco wreszcie uległ. Kupił maszyny, wyprodukował pięćdziesiąt tysięcy ampułek i dostarczył je, gdzie trzeba.
Mijał kolejny miesiąc Świętego Roku, a pieniądze za maszyny i ampułki ciągle nie wpływały. Do Salvatore nie można się było dodzwonić, bo wisiał na drugim telefonie i rozmawiał z Japonią, Moskwą i Londynem. Nie pozostawało nic innego, jak skontaktować się z baronem Luciano i poprosić o uregulowanie należności.
No i sprawa się rypła. Baron o niczym nie wiedział, a Salvatore z dnia na dzień przepadł jak kamień w wodę, bo okazało się, że żaden z właścicieli dewocyjnych sklepików na Watykanie, nie może kupić świętych ampułek, ponieważ nie mają odpowiedniego certyfikatu wydanego przez Państwo Kościelne.
Ostrożny i podejrzliwy Franco po raz kolejny został wystawiony do wiatru, a baron Luciano wysłał do Rzymu swojego człowieka, który miał porozmawiać z Salvatore w odpowiednim tonie. Ale Salvatore zapadł się pod ziemię i człowiek barona Luciano, mimo wsparcia sycylijskiej mafii, nie był w stanie go odnaleźć.
2.
Po aferze katakumbowej Salvatore przeprowadził się na drugi koniec Rzymu, gdzie zaczął nowe życie. Trastevere pokochało go jak swego i przyjęło z otwartymi ramionami. W krótkim czasie stał się marszandem artystów, lokalną ikoną smaku oraz guru sztuki. Obiecywał artystom rychłą sławę i wielkie pieniądze. Oczarowywał ich wiedzą, humorem i inteligencją, kupował pochwałami, wprawiał w osłupienie rzekomymi znajomościami. Jego dom zamienił się w prywatną galerię z pokaźną kolekcją (i to nienajgorszą!) sztuki współczesnej. Artyści zostawiali tu swoje obrazy, a Salvatore wieszał je na ścianach, prezentując bogatym i wpływowym znawcom tematu, którzy, jak twierdził, często u niego bywali.
– Zainteresowanie jest ogromne! – zapewniał malarzy. – W tej chwili jesteśmy na etapie negocjacji, ale oczywiście nie zamierzam schodzić z ceny. To genialne dzieła, więc ich wartość jest wysoka! Trochę cierpliwości, moi drodzy, a zobaczycie, że się opłaci.
W rzeczywistości, zyski jakie czerpał Salvatore ze swojej prywatnej galerii opierały się na prostym systemie kastowym – Salvatore podzielił Trastevere na dwie strefy wpływów. Do pierwszej należeli malarze, którzy mieli artystyczną ogładę i talent, ale nie mieli pieniędzy, do drugiej zamożni handlowcy, którzy nie narzekali na brak gotówki, ale brakowało im odniesienia do absolutu. Kasta malarzy wstydziła się swojej biedy, kasta rzemieślnicza luk kulturowych.
Salvatore zapraszał do siebie nie znawców sztuki, lecz przedstawicieli drugiej kasty, spragnionych podniebnych lotów dyletantów – piekarzy, rzeźników, aptekarzy i krawców – którzy spijali z jego ust słodki nektar niepojętej malarskiej abstrakcji. Ci prości ludzie wierzyli Salvatore na słowo – podziwiali impresjonistyczną grę plam, fowistyczą odwagę w zestawianiu barw i moc podświadomości ukrytą w surrealistycznych formach. Całe bogactwo kultury było teraz w zasięgu ich ręki, a oni przyjmowali je jak Przenajświętszą Komunię – na kolanach, z otwartymi ustami. Kasta handlowa miała jednak ograniczoną podniebną wytrzymałość, ponieważ byli to ludzie konkretnych miar i wag.
– No dobrze, ale ile ten obrazek kosztuje? – przerwał wreszcie to święte nabożeństwo rzeźnik Pippo.
Salvatore tylko czekał na ten moment.
– Ach! – ucieszył się. – To okazja, której nie można przegapić, kapitalny interes! Malarz ma wyjątkowo trudną sytuację finansową i na gwałt potrzebuje pieniędzy.
Rzeźnikowi zaświeciły się świńskie oczka. Salvatore wziął go na stronę i sciszył głos:
– Panie Pippo, tu jest podwójny interes do zrobienia, niech pan teraz uważnie słucha. Ten obraz kosztuje normalnie tysiąc lirów, ale malarz jest w czarnej rozpaczy i sprzeda go Panu za stówę. I to jest pierwszy zysk. Drugi zaś jest taki, że nie zabierze pan teraz obrazu do domu, tylko zostawi go u mnie, ponieważ jeśli nadarzy się klient, który da dwie stówy, to jesteśmy stówę do przodu i możemy się nią podzielić.
– Świetny pomysł! – ucieszył się rzeźnik. – Ale obraz jest mój? Tylko, że wisi u pana… – wolał się upewnić.
– Panie Pippo, oczywiście! Jak mogłoby być inaczej. Obraz jest pana, i niczyj więcej.
Szczęśliwy Pippo bez wahania wręczył Salvatore 100 lirów, a potem spocony z wrażenia wysapał:
– Niech pan, panie Marszandzie, chwilę poczeka.
Rzucił się do drzwi, zbiegł ze schodów, wpadł do sklepu, zdjął z haka pokaźny kawał szynki parmeńskiej, naciął wołowych steków, dorzucił pół kilo mortadelli, owinął wszystko w papier, zatrzasnął za sobą drzwi, i już biegł po schodach, i już stał pod drzwiami swojego dobroczyńcy.
– To dla pana – od firmy Pippo Porco! – powiedział ledwo dysząc.
– Ach, nie trzeba było, panie Pippo… – wzbraniał się Salvatore, jedną ręką ściskając zakrwawioną dłoń rzeźnika, a drugą skrzętnie zagarniając podarek.
Ta sama historia powtórzyła się z piekarzem, aptekarzem, szewcem, krawcem, kaletnikiem, właścicielem sklepu rybnego oraz wieloma innymi. Wszyscy stawali się „jedynymi” właścicielami obrazów, które należały do co najmniej piętnastu osób. Przekonani byli ponadto, że ubijają fantastyczny interes oraz czuli się wyróżnieni, że marszand Salvatore właśnie Z NIMI postanowił zawrzeć podobny pakt. Aby mu to wynagrodzić, obdarowywali go kawałkiem swojego świata – koszulą na miarę, ciepłymi bułeczkami, tłustym łososiem czy syropem na gardło. Dzięki tym podarkom, Salvatore mógł normalnie egzystować.
Interes kręcił się całkiem dobrze, tylke że na ścianach domowej galerii marszanda Salvatore, obrazów nie ubywało i niektórzy malarze zaczęli się niecierpliwić. Zdarzało się nawet , że chcieli wycofać swoje prace i spróbować sprzedać je na własną rękę. Byli to najczęściej artyści na skraju nędzy, którzy nie mieli co włożyć do garnka. Salvatore nie mógł pozwolić na wycofanie obrazu, ponieważ jego zniknięcie zaalarmowałoby licznych właścicieli. Całe szczęście, nie było ciężko nakłonić ubogich artystów do zmiany zdania.Wystarczyło odkroić im kawałek parmeńskiej szynki, dołożyć kilka plastrów mortadelli i podarować butelkę wina.
Pewnego dnia w domowej galerii marszanda Salvatore zawitał wyjątkowy klient. Salvatore widział go pierwszy raz w życiu.
– Jak pan do mnie trafił? – zainteresował się.
– Powiedzieli mi o panu znajomi.
– Alfredo piekarz?
– Nie.
– Massimiliano krawiec?
– Nie.
– A może Pippo rzeźnik?
– Też nie.
Nieznajomy był bardzo tajemniczy.
– Interesują mnie te obrazy – powiedział, wskazując na trzy najlepsze prace… – W zamian proponuję samochód.
Salvatore nie wierzył własnym uszom! „Co robić, co robić…” – myślał podekscytowany możliwością tak intratnej zamiany. Klient był zbyt poważny, żeby serwować mu historię o malarzu w czarnej rozpaczy i podwójnym interesie. Salvatore był w kropce. Nie mógł pozbyć się obrazów, ponieważ wybuchłaby prawdziwa afera – wściekliby się liczni właściciele oraz malarz, który w dodatku był jego najlepszym artystą.
– Z którego roku jest samochód? – zapytał, by zyskać na czasie.
– Z zeszłego.
Salvatore czuł, jak z przejęcia czerwienieją mu uszy. Nie mógł przepuścić podobnej okazji.
– Pan pozwoli, że zadzwonię do malarza, zobaczymy czy takie rozwiązanie go satysfakcjonuje…
Następnie odbył pozorowaną rozmowę z malarzem, odłożył słuchawkę i oznajmił:
– Malarz musi się zastanowić. Potrzebuje pięciu dni. Cóż, pańska propozycja jest dość nietypowa…
– Zgoda, wrócę za pięć dni – powiedział nieznajomy, pożegnał się i wyszedł.
Przez pięć kolejnych dni, Salvatore nie jadł, nie pił, nie spał i nie wychodził z domu, ponieważ robił kopie obrazów. A że był wyjątkowo uzdolniony plastycznie, stworzył całkiem niezłe imitacje.
Tajemniczy klient, zgodnie z umową, zjawił się po pięciu dniach. Odebrał falsyfikaty, wręczył Salvatore kluczyki samochodu i ruszył w stronę drzwi.
– Zaraz, zaraz – zatrzymał go Salvatore. Chciałbym obejrzeć samochód.
Slvatore, był ostrożny. Wiedział jak łatwo oszukać drugiego człowieka.
– Bardzo proszę – odpowiedział grzecznie nieznajomy.
Samochód sprawiał wrażenie nowego – zadbany, czysty, bez najmniejszej rysy. Salvatore nie był typem mechanika-majsterkowicza (Ba! Nie miał nawet prawa jazdy! ) więc tylko pro forma zajrzał pod maskę i poprosił tajemniczego nieznajomego, żeby odpalił silnik. Wszystko działało.
Szczęśliwy Salvatore zadzwonił do syna:
– Marco! Nie uwierzysz, jaki zrobiłem interes!
– Mógłby ojciec już dać spokój z tymi interesami… – Marco miał dość machlojek ojca, ponieważ sam często musiał za nie płacić.
– A co, baron jeszcze się gniewa? – zaniepokoił się Salvatore.
– Nie, już mu przeszło, ale po aferze z katakumbami, nie chciał mi pożyczyć pieniędzy na samochód. Jakby to była moja wina!
– Synu! – Salvatore zawiesił głos.
– Tato, nie… Proszę, nie mieszaj mnie do tego… – Marco przeczuwał, że jego ojciec szykuje nowy fortel…
– Zrać na barona i jego forsę! – wypalił nieoczekiwanie Salvatore. – Potrzebny ci samochód? Bardzo proszę!
Przyjeżdżaj do swojego ojca!
I Marco zjawił się na Trastevere. Ale okazało się, że całe podwozie tak pięknie prezentujacego się auta, przeżarte jest przez sól. Samochód najprawdopodobniej przez długi czas stał w miejscu, w którym podmywała go morska woda. Zszokowany tą informacją Salvatore opadł bezwładnie na przednie siedzenie. Niestety cienkie jak pazłotko podwozie zapadło się pod ciężarem nowego właściciela i Salvatore z hukiem wylądował na ziemi. Wściekły marszand z Trastevere sapiąc i złorzecząc, wydostał się z pojazdu i ze złością trzasnął drzwiami. Drzwi też odpadły. Salvatore nie mógł w to uwierzyć. Oszukano go!!!
– Koniec świata!!! – krzyczał. – Nikomu już nie można ufać! Wszędzie tylko złodzieje i oszuści!
– Tato, uspokój się! – uciszał go Marco. – Przecież to i tak były falsyfikaty…
Salvatore spojrzał na niegoz wyrzutem:
– Ale on o tym nie wiedział!!!
*Boccadoro od: Bocca d’oro – Złotousty.