Salvatore Boccadoro

Salvatore Boccadoro

Salvatore Boccadoro

Salvatore robił wrażenie człowieka wykształconego. Był inteligentny i oczytany, znał się na sztuce, literaturze, muzyce, świetnie malował. Ale przede wszystkim urzekał darem wymowy. Trudno było mu się oprzeć, ponieważ był czarujący, miał prezencję, gest i oryginalne pomysły. Kochała go klasa robotnicza i intelektualiści, rzemieślnicy i artyści, serca proste i uczone, wszyscy, bez wyjątku. Salvatore wyciągał ludzi z przeciętności, nudy i tarapatów. Przy nim żyło się naprawdę, kolory nabierały blasku, kształty konturów, a świat rumieńców.  Wszyscy zwracali się do niego per Professore, a Salvatore nie oponował.  Mimo że skończył tylko cztery klasy szkoły podstawowej, czuł się profesorem, i rzeczywiście nim był. Należał do kategorii genialnych samouków, których nie podżerały żadne społeczno-kulturowe kompleksy.

 

Istniał jeden problem. Salvatore notorycznie nie miał pieniędzy.

 

W Rzymie zbliżał  się Święty Rok (Anno Santo) i Salvatore postanowił  to wykorzystać. Usiadł w fotelu, zapalił papierosa i zamyślił się.

– Wiem! – klasnął w dłonie.  – Będę sprzedawał świętą ziemię rzymskich katakumb!

Zgasił papierosa, zasiadł do stołu, wyciągnął szkicownik i zaprojektował ampułki oraz ozdobną etykietkę z napisem: Terra santa di catacombe, ricordo votivo. Seria limitata. Salvatore Boccadoro, papa Paulus Sextus e città Romana (Święta ziemnia katakumb, pamiątka votywna. Seria limitowana. Salvatore Boccadoro, papież Paweł VI i miasto Rzym). Pomysł już był. I to niezły. Jak zwykle brakowało tylko pieniędzy. Salvatore chycił słuchawkę i wykręcił numer barona Luciano, ojca swojej synowej. Baron Luciano był człowiekiem znanym i bogatym, mieszkał na Sycylii i doskonale dogadywał się z mafią. Pomysł wydał mu się interesujący i postanowił zainwestować. W ten sposób Salvatore stał się posiadaczem czeku, który pozwalał mu ruszyć z produkcją. Znalazł fabrykanta – ostrożnego i podejrzliwego Franco, który najpierw zapytał, czy ziemia rzeczywiście pochodzi z katakumb (Salvatore bijąc się w piersi, przysiągł, że tak), a potem sprawdził czek. Kiedy okazało się, że czek nie tylko nie jest sfałszowany, ale podpisał go sam baron Luciano, zgodził się na współpracę.

Franco wykazywał niespotykaną odporność na osobisty urok Salvatore. Nie dawał złapać się tak łatwo na wędkę, nie interesowała go obietnica soczystej przynęty, nie można było zarzucić na niego retorycznej sieci, ponieważ nie zapuszczał się na głębokie wody. Siedział w swojej małej podwodnej grocie i chciał znać fakty – ile, na kiedy i za jaką kwotę. Tyle razy wystawiono go do wiatru, że teraz wolał chuchać na zimne.

 

Ampułki wyszły pięknie i Salvatore od razu pożałował, że wyprodukował ich tak mało. Cóż, na tyle było go stać. Pożyczka barona starczyła tylko na pięćset sztuk. Nie mógł jednak zostawić tak tej sprawy, sukces był bliski, wielka wygrana w zasięgu ręki, trzeba było kuć żelazo póki gorące. Bez namysłu sięgnął po telefon i zadzwonił do fabrykanta:

– Panie Franco, interes idzie fantastycznie, chciałbym zamówić  kolejne ampułki, tym razem pięćdziesiąt tysięcy. Jak najszyciej.

– Pięćdziesiąt tysięcy? – zdziwił się Franco. – Nie mam odpowiednich maszyn.  

– To niech pan kupi! Baron pokryje wszystkie koszty. – Salvatore wszedł na kolejny poziom katakumbowej  imprezy – poziom nieograniczonych możliwości. Pozapalał wszystkie światła w swoim papierowym pałacu, zaprosił Pavarottiego, zamówił kraby i kawior, a sam zamienił się w wodzireja sukcesu. Franco próbował wymknąć się z tego ryzykownego balu, ale co podchodził do drzwi, to Salvatore prosił go do tańca. Salvatore był tancerzem wyśmienitym, prowadził pewnie i bezbłędnie, najpierw powoli, dostosowując się do rytmu swojego partnera, a potem coraz szybciej i szybciej, by wreszcie przejść do półobrotów, podskoków i skomplikowanych piruetów, które osaczały ofiarę ze wszystkich stron i nie pozwalały wymknąć się jej z parkietu. Dodatkowo za plecami Salvatore co jakiś czas pojawiał się baron, który nic nie mówił, tylko groźnie kiwał tłustym palcem. Franco powoli opadał z sił, więc Salvatore przystąpił do ostatecznego uderzenia.

– Proszę poczekać, dzwoni drugi telefon, ale niech się pan nie rozłącza.  – Hallo? Yes, of course! Twenty thusand pieces? No problem! Thank you! – pozorował rozmowę. – Właśnie dzwonili z Nowego Jorku. Złożyli zamówienie na wadzieścia tysięcy ampułek. A pan się jeszcze zastanawia! Przecież to interes wszechczasów! Panie Franco, niech pan nie będzie taki małostkowy!

Powiało wielkim światem i Franco wreszcie uległ. Kupił maszyny, wyprodukował pięćdziesiąt tysięcy ampułek i dostarczył  je, gdzie trzeba.

Mijał kolejny miesiąc Świętego Roku, a pieniądze za maszyny i ampułki ciągle nie wpływały. Do Salvatore nie można się było dodzwonić, bo wisiał na drugim telefonie i rozmawiał  z Japonią, Moskwą i Londynem. Nie pozostawało nic innego, jak skontaktować się z baronem Luciano i poprosić o uregulowanie należności.

No i sprawa się rypła. Baron o niczym nie wiedział, a Salvatore z dnia na dzień przepadł jak kamień w wodę, bo okazało się, że żaden z właścicieli dewocyjnych sklepików na Watykanie, nie może kupić świętych ampułek, ponieważ nie mają odpowiedniego certyfikatu wydanego przez Państwo Kościelne.

 

Ostrożny i podejrzliwy Franco po raz kolejny został wystawiony do wiatru, a baron Luciano wysłał do Rzymu swojego człowieka, który miał porozmawiać z Salvatore w odpowiednim tonie. Ale Salvatore zapadł się pod ziemię i człowiek barona Luciano, mimo wsparcia sycylijskiej mafii, nie był w stanie go odnaleźć.

 

2.

Po aferze katakumbowej Salvatore przeprowadził się na drugi koniec Rzymu, gdzie zaczął nowe życie. Trastevere pokochało go jak swego i przyjęło z otwartymi ramionami. W krótkim czasie stał się marszandem  artystów, lokalną ikoną smaku oraz guru sztuki. Obiecywał artystom rychłą sławę i wielkie pieniądze. Oczarowywał ich wiedzą, humorem i inteligencją, kupował pochwałami, wprawiał w osłupienie rzekomymi znajomościami. Jego dom zamienił się w prywatną galerię z pokaźną kolekcją (i to nienajgorszą!) sztuki współczesnej.  Artyści zostawiali tu swoje obrazy, a Salvatore wieszał je na ścianach, prezentując bogatym i wpływowym znawcom tematu, którzy, jak twierdził, często u niego bywali.

– Zainteresowanie jest ogromne! – zapewniał malarzy. – W tej chwili jesteśmy na etapie negocjacji, ale oczywiście nie zamierzam schodzić z ceny. To genialne dzieła, więc ich wartość  jest wysoka! Trochę cierpliwości, moi drodzy, a zobaczycie, że się opłaci.

 

W rzeczywistości, zyski jakie czerpał Salvatore ze swojej prywatnej galerii opierały się na prostym systemie kastowym – Salvatore podzielił Trastevere na dwie strefy wpływów. Do pierwszej należeli malarze, którzy mieli artystyczną ogładę i talent, ale nie mieli pieniędzy, do drugiej zamożni handlowcy, którzy nie narzekali na brak gotówki, ale brakowało im odniesienia do absolutu. Kasta malarzy wstydziła się swojej biedy, kasta rzemieślnicza luk kulturowych.

 

Salvatore zapraszał do siebie nie znawców sztuki, lecz przedstawicieli drugiej kasty, spragnionych podniebnych lotów dyletantów – piekarzy, rzeźników, aptekarzy i krawców – którzy spijali z jego ust słodki nektar niepojętej malarskiej abstrakcji. Ci prości ludzie wierzyli Salvatore na słowo – podziwiali impresjonistyczną grę plam, fowistyczą odwagę w zestawianiu barw i moc podświadomości ukrytą w surrealistycznych formach. Całe bogactwo kultury było teraz w zasięgu ich ręki, a oni przyjmowali je jak Przenajświętszą Komunię – na kolanach, z otwartymi ustami.  Kasta handlowa miała jednak ograniczoną podniebną wytrzymałość, ponieważ byli to ludzie konkretnych miar i wag.

– No dobrze, ale ile ten obrazek kosztuje? – przerwał  wreszcie to święte nabożeństwo rzeźnik Pippo.

Salvatore tylko czekał na ten moment.

–  Ach! – ucieszył się. – To okazja, której nie można przegapić, kapitalny interes! Malarz ma wyjątkowo trudną sytuację finansową i na gwałt potrzebuje pieniędzy.

Rzeźnikowi zaświeciły się świńskie oczka. Salvatore wziął go na stronę i sciszył głos:

– Panie Pippo, tu jest podwójny interes do zrobienia, niech pan teraz uważnie słucha. Ten obraz kosztuje normalnie tysiąc lirów, ale malarz jest w czarnej rozpaczy i sprzeda go Panu za stówę. I to jest pierwszy zysk. Drugi zaś jest taki, że nie zabierze pan teraz obrazu do domu, tylko zostawi go u mnie, ponieważ  jeśli nadarzy się klient, który da dwie stówy, to jesteśmy stówę do przodu i możemy się nią podzielić.

– Świetny pomysł! – ucieszył się rzeźnik. – Ale obraz jest mój? Tylko, że wisi u pana…  – wolał się upewnić.

– Panie Pippo, oczywiście! Jak mogłoby być inaczej. Obraz jest pana, i niczyj więcej.

Szczęśliwy Pippo bez wahania wręczył  Salvatore 100 lirów, a potem spocony z wrażenia wysapał:

– Niech pan, panie Marszandzie, chwilę poczeka.

Rzucił się do drzwi, zbiegł ze schodów, wpadł do sklepu, zdjął z haka pokaźny kawał szynki parmeńskiej, naciął wołowych steków, dorzucił pół kilo mortadelli, owinął wszystko w papier, zatrzasnął za sobą drzwi, i już biegł po schodach, i już stał pod drzwiami swojego dobroczyńcy.

– To dla pana – od firmy Pippo Porco! – powiedział ledwo dysząc.

– Ach, nie trzeba było, panie Pippo… – wzbraniał się Salvatore,  jedną ręką ściskając zakrwawioną dłoń rzeźnika, a drugą skrzętnie zagarniając podarek.

 

Ta sama historia powtórzyła się z piekarzem, aptekarzem, szewcem, krawcem, kaletnikiem, właścicielem sklepu rybnego oraz wieloma innymi.  Wszyscy stawali się „jedynymi” właścicielami obrazów, które należały do co najmniej piętnastu osób. Przekonani byli ponadto, że ubijają fantastyczny interes oraz czuli się wyróżnieni, że marszand Salvatore właśnie Z NIMI postanowił zawrzeć podobny pakt. Aby mu to wynagrodzić, obdarowywali go kawałkiem swojego świata – koszulą na miarę, ciepłymi bułeczkami, tłustym łososiem czy syropem na gardło. Dzięki tym podarkom, Salvatore mógł normalnie egzystować.

 

Interes kręcił się całkiem dobrze,  tylke że na ścianach domowej galerii marszanda Salvatore, obrazów nie ubywało i niektórzy malarze zaczęli się niecierpliwić.  Zdarzało się nawet , że chcieli wycofać swoje prace i spróbować sprzedać je na własną rękę. Byli to najczęściej artyści na skraju nędzy, którzy nie mieli co włożyć do garnka. Salvatore nie mógł pozwolić na wycofanie obrazu, ponieważ jego zniknięcie zaalarmowałoby licznych właścicieli. Całe szczęście, nie było ciężko nakłonić ubogich artystów do zmiany zdania.Wystarczyło odkroić im kawałek parmeńskiej szynki, dołożyć kilka plastrów mortadelli i podarować  butelkę wina.

Pewnego dnia w domowej galerii marszanda Salvatore zawitał wyjątkowy klient. Salvatore widział go pierwszy raz w życiu.

– Jak pan do mnie trafił? – zainteresował się.

– Powiedzieli mi o panu znajomi.

– Alfredo piekarz?

– Nie.

– Massimiliano krawiec?

– Nie.

– A może Pippo rzeźnik?

– Też nie.

Nieznajomy był bardzo tajemniczy.

– Interesują mnie te obrazy  – powiedział, wskazując na trzy najlepsze prace…  – W zamian proponuję samochód.

 

Salvatore  nie wierzył własnym uszom! „Co robić, co robić…” – myślał podekscytowany możliwością tak intratnej zamiany. Klient był zbyt poważny, żeby serwować mu historię o malarzu w czarnej rozpaczy i podwójnym interesie. Salvatore był w kropce. Nie mógł pozbyć się obrazów, ponieważ wybuchłaby prawdziwa afera – wściekliby się liczni właściciele oraz malarz, który w dodatku był jego najlepszym artystą.

– Z którego roku jest samochód?  – zapytał, by zyskać na czasie.

– Z zeszłego.

Salvatore czuł, jak z przejęcia czerwienieją mu uszy. Nie mógł przepuścić podobnej okazji.

– Pan pozwoli, że zadzwonię do malarza, zobaczymy czy takie rozwiązanie go satysfakcjonuje…

Następnie odbył pozorowaną rozmowę z malarzem, odłożył słuchawkę  i oznajmił:

– Malarz musi się zastanowić. Potrzebuje pięciu dni. Cóż, pańska propozycja jest dość nietypowa…

– Zgoda, wrócę za pięć dni – powiedział nieznajomy, pożegnał się i wyszedł.

 

Przez pięć kolejnych dni, Salvatore nie jadł, nie pił, nie spał i nie wychodził z domu, ponieważ robił kopie obrazów.  A że był wyjątkowo uzdolniony plastycznie, stworzył całkiem niezłe imitacje.

Tajemniczy klient, zgodnie z umową, zjawił się po pięciu dniach. Odebrał falsyfikaty, wręczył Salvatore kluczyki samochodu i ruszył w stronę drzwi.

– Zaraz, zaraz – zatrzymał go Salvatore. Chciałbym obejrzeć samochód.

Slvatore, był ostrożny. Wiedział jak łatwo oszukać  drugiego człowieka.

– Bardzo proszę  – odpowiedział grzecznie nieznajomy.

 

Samochód sprawiał wrażenie nowego – zadbany, czysty, bez najmniejszej rysy. Salvatore nie był typem mechanika-majsterkowicza (Ba! Nie miał nawet prawa jazdy! ) więc tylko pro forma zajrzał pod maskę i poprosił tajemniczego nieznajomego, żeby odpalił silnik. Wszystko działało.

Szczęśliwy Salvatore zadzwonił do syna:

– Marco! Nie uwierzysz, jaki zrobiłem interes!

– Mógłby ojciec już dać spokój z tymi interesami… – Marco miał dość machlojek ojca, ponieważ sam często musiał za nie płacić.

– A co, baron jeszcze się gniewa? – zaniepokoił się Salvatore.

– Nie, już mu przeszło, ale po aferze z katakumbami, nie chciał mi pożyczyć pieniędzy na samochód. Jakby to była moja wina!

– Synu! – Salvatore zawiesił głos.

– Tato, nie… Proszę, nie mieszaj mnie do tego…  – Marco przeczuwał, że jego ojciec szykuje nowy fortel…

– Zrać na barona i jego forsę! – wypalił nieoczekiwanie Salvatore. – Potrzebny ci samochód? Bardzo proszę!

Przyjeżdżaj do swojego ojca!

 

I Marco zjawił się na Trastevere. Ale okazało się, że całe podwozie tak pięknie prezentujacego się auta, przeżarte jest przez sól. Samochód najprawdopodobniej przez długi czas stał w miejscu, w którym podmywała go morska woda. Zszokowany tą informacją Salvatore opadł bezwładnie na przednie siedzenie. Niestety cienkie jak pazłotko podwozie zapadło się pod ciężarem nowego właściciela i Salvatore z hukiem wylądował na ziemi. Wściekły marszand z Trastevere sapiąc i złorzecząc, wydostał się z pojazdu i ze złością trzasnął drzwiami. Drzwi też odpadły. Salvatore nie mógł w to uwierzyć.  Oszukano go!!!

–  Koniec świata!!! – krzyczał. – Nikomu już nie można ufać! Wszędzie tylko złodzieje i oszuści!

– Tato, uspokój się! – uciszał go Marco. – Przecież to i tak były falsyfikaty…

Salvatore spojrzał na niegoz wyrzutem:

–  Ale on o tym nie wiedział!!!

 

*Boccadoro od: Bocca d’oro – Złotousty.

Rzym

Rzym

Rzym

Rzym przygarnął mnie jak kapitolińska wilczyca – bez pytań i rasowych uprzedzeń. Na początku odsypiałam siedem polskich lat. Potem zaczęłam rozglądać się dookoła, ale powoli, bez pośpiechu. Rzym mnie nie popędzał. Wygrzewał się w słońcu jak kot i czekał. Mieliśmy dla siebie czas. Nasze dolce far niente nikomu nie przeszkadzało, nikogo nie drażniło, nikogo nie obrażało.

Nikogo oprócz Polski. Bo Polska przyjechała do Włoch ze mną i dość szybko zaczęła wjeżdżać mi na ambicję.

– Dziewczyno, weź się wreszcie za siebie! Jesteś historykiem sztuki! – powinnaś siedzieć w katakumbach, a nie na ukwieconym tarasie! Wiesz, w którym roku był bitwa pod Kannami? Umiesz wymienić wszystkich Męczenników Stolicy Apostolskiej? Pamiętasz, w jakich rzymskich kościołach wisi Caravaggio? No właśnie…

Polska wiedziała, jak mnie podejść.

– No dobrze, już dobrze. Związuję włosy w ciasny warkocz i idę w miasto z gęsim piórem.

– Co takiego? Chcesz mnie zamkąć w scholastycznym kajecie?! – oburzył się Rzym.

– Chcę cię lepiej poznać – recytowałam.

– Miasta poznaje się jak ludzi – przez skórę – tłumaczył Rzym.

– Ale co będzie, jak dostanę dwóję? Co powie papa? Co powiedzą wuj Hipolit i ciocia Lila?

Rzym spojrzał na mnie swoim wszechwiedzącym okiem. Czułam, że przejrzał mnie na wylot.

– Jeśli chcesz, to proszę bardzo…

I tak zaczęła się nasza polka. Ledwo zadatowałam jeden historyczny obiekt, już wyrastał przede mną drugi! Ledwo namierzyłam jakiś interesujący fronton, już wynurzał się następny – jeszcze ciekawszy! Byłam wykończona, ale nie poddawałam się. Ocierałam pot z czoła, przerzucałam warkocz przez ramię i szłam dalej. Cóż z tego, kiedy na każdym kroku napadało na mnie kolejne przełomowe dzieło sztuki, kiedy zewsząd osaczały mnie rzeźby, obeliski, schody, fontanny, wieże i kopuły, a Rzym… Rzym coraz bardziej znikał z pola widzenia.

– Nigdy mnie nie dogonisz! – triumfowało Wieczne Miasto.

Byłam w intelektualnej rozpaczy.

– Polsko, czy ty tego nie widzisz? Czy nie widzisz, że wszyscy jesteśmy tylko owadem wielkiego bursztynu historii? Polsko Świtezianek i Zbłąkanych Dusz, czy nie widzisz, że moje próby rozbicia bursztynu to mędrca szkiełko i oko?

Polska przez chwilę przetrawiała swoją rozumowo-uczuciową dwoistość. Wreszcie powiedziała:

– No dobrze, ale obiecaj, że zapiszesz się na uniwersytet.

– Tylko się nie spinaj – doradzał Rzym. – Nauka to przygoda. Baw się. I odkrywaj.

– Uniwersytet to przyszłość kraju i wiara w lepsze jutro – prostowała Polska. – To zobowiązanie, które wymaga poświęcenia, to trud i żmudna praca, to segregowanie przeszłości i nadawanie jej nowych sensów.

Rzym brał mnie na stronę: – Moja mała, nie daj się zastraszyć… Wiesz, dlaczego nazywają mnie Wiecznym Miastem? Ponieważ nie przygniotła mnie przeszłość. Żyj tym, co przynosi ci dzień. Lecz swoje poranione serce i ciesz się ze wszystkiego. La vita è bella!

– Zawsze było dla mnie jasne, że anemiczni i zasmarkani romantycy nie płuca leczyli we Włoszech, a serca – uzupełniał mój ojciec.

Picture: Eliza Piotrowska

Antymateria

Antymateria

Antymateria

Kiedy ojciec Rzymianina zaczął podupadać na zdrowiu, zamieszkał z nami na wsi. Przyjechał z jedną tylko walizką, w której znajdowało się zdjęcie żony w srebrnej ramce oraz całodobowy uniform w postaci błękitnego szlafroka. To mu wystarczało. Coraz mniej interesował się światem materii, coraz bardziej oddalał się od przedmiotów. Próbowaliśmy go reanimować i na powrót ściągnąć na ziemię, ale opierał się. Kupowaliśmy mu drogie homary, czarne i białe trufle, białe i czerwone wina, ale to też była tylko materia. Co prawda ojciec jadł, pił, czasem nawet i pochwalił, ale jakby przez roztargnienie, z przyzwyczajenia. Nie było go w tym, co robił. Asystował nam z grzeczności i cały czas myślał tylko o tym, jak się wymknąć.

Człowiek szykujący się do odejścia nie jest sam. Krążą wokół niego skrzydlate anioły i dusze tych, którzy są już po drugiej stronie. Żyje w dwóch równoległych światach – dziennym, z którym coraz mniej go łączy, i nocnym, z którym tworzy nowe więzi. Dla nas świat dzienny to materia – wszystko to, co JEST: krzesło, stół, okno, książka; świat nocny to antymateria – wszystko to, czego NIE MA: krzesła, stoły, okna i książki, które tylko udają, że są krzesłami, stołami, oknami i książkami (udają w snach, wizjach i różnych przywidzeniach). Ale dla człowieka, który odchodzi, jest na odwrót – to świat dzienny udaje, a świat nocny istnieje naprawdę.
Ojciec Rzymianina przeprowadził się do nas z jedną tylko walizką. Ale nie przeprowadził się sam. Razem z nim przeprowadziły się niewidzialne anioły, zagubione, stęsknione dusze oraz całe skupiska nieprzewidywalnej antymaterii. Anioły były silne, dusze przestronne, a antymateria okazała się silniejsza od materii.

Królestwem materii był dzień, a antymaterii noc. Dzień biegł ustalonym rytmem, trochę na pamięć, ale trzymając się stałych parametrów. Nie było niespodzianek. Materia jest przewidywalna. Ale kiedy zapadała noc, nasz spokojny domek na skraju lasu zamieniał się w Dom Duchów. Najpierw przychodziła ukochana żona. Potem dziadkowie, rodzice i siostra z mężem. Ojciec Rzymianina prosił ich wszystkich do stołu. Były ostrygi, kraby, ośmiornice i białe wino. Był tort bezowy, panna cotta, limoncello i grappa. Były tańce i śpiewy. Wracała radość życia, smaki, zapachy i kolory. Teraz ostrygi, kraby i wina były nareszcie prawdziwe!

– Tato, co tu się dzieje?! – pytał półprzytomny Rzymianin.

Był środek nocy, a jego ojciec śpiewał neapolitańskie pieśni.

– No, nareszcie jesteś! – cieszył się. – Siadaj do stołu! Mama zrobiła twój ulubiony tort bezowy!
– Tato, wracaj do łóżka…
– Do łóżka? – dziwił się ojciec. – A z jakiego powodu?
– Chcemy spać! Jest trzecia w nocy!
– Ach spać… Ach trzecia w nocy… W takim razie coś mi się przyśniło – mówił skruszony ojciec i wracał do swojego pokoju.
Niestety nie mijało pół godziny, a świat antymaterii ożywał na nowo i bankiet wznawiano.

Byliśmy wyczerpani. Nie spaliśmy już dwa miesiące, ledwo powłóczyliśmy nogami… Nie wiedzieliśmy, jak pokonać antymaterię. Teoretycznie sprawa była prosta – wszechświat dąży do równowagi, dlatego w myśl tej symetrycznej zasady powinno być w nim tyle samo materii, co antymaterii. Nic z tego. Antymateria kpi sobie z symetrii i kumuluje się przypadkowo i nieprzewidywalnie w różnych miejscach i ilościach. Mieliśmy wrażenie, że u nas znajdowało się jej epicentrum. Byliśmy w potrzasku – nie starczało nam już materii, żeby wyrównać ładunki.

Czy świat ojca istniał naprawdę? Tak, obok naszego – coraz mniej realnego, coraz bardziej ustępującego światu duchów i nocnych bankietów. Teraźniejszość nie wytrzymywała pod naporem przeszłości. Czas zboczył z torów, jego pętla zacisnęła się na naszych szyjach, zaczęły stawać zegary, zimą zakwitła magnolia, woda wrzała w temperaturze zero stopni. Antymateria okazała się silniejsza, ponieważ nie miała ciężaru.

Materia dąży do samookreślenia, do wytyczenia granic – krzesło, stół i okno mają swoją wagę, wysokość i szerokość. Mają zapach, kolor i gęstość. Antymateria nie musi się określać, ponieważ jest wszystkim naraz, wielkim skupiskiem cząsteczek, które w każdej chwili mogą stać się krzesłem, stołem i oknem. Materia potrzebuje zakorzenienia w czasie i przestrzeni, ponieważ porusza się po linii prostej. Antymateria nie potrzebuje czasu. Jej czas to skupisko różnych czasów, które mogą się przenikać. Dlatego ojciec Rzymianina, kiedy chciał, znajdował się w dowolnym punkcie przeszłości.

– Co robić? – pytaliśmy lekarza.
– Wyciszające kropelki ziołowe – mówił lekarz, wypisując receptę.

Ale kropelki też nie pomagały. Mijał kolejny miesiąc, a my nie spaliśmy.

Nagle ojciec zaczął do nas wracać. Przesypiał całe noce, budził się uśmiechnięty, sam przygotowywał śniadanie. Czas upiornych bankietów minął. Odetchnęliśmy z ulgą. To niestety nie był powrót. To był tylko unik antymaterii, która postanowiła wedrzeć się również w nasze życie dzienne. Ojciec Rzymianina przeniósł się teraz w inny czas – czas dzieciństwa. Porzucił nocne hulanki, które znaczyły jego młodość, i stał się dzieckiem, które potrzebuje dziennego światła.
– Tato, tato! – wołał. – Boli mnie kolanko, podmuchaj.
– Nie jestem twoim tatą, jestem twoim synem – tłumaczył Rzymianin. Ale ojciec nie słuchał.
– Posiedź ze mną, tatusiu… – prosił.

Wreszcie Rzymianin poddał się antymaterii: – Dobrze, synku, posiedzę.

Rzymianin stał się ojcem własnego ojca. Stał się jego opiekunem i stróżem. Stał się niepokonanym olbrzymem, który trzyma w rękach kamień filozoficzny, Wiedźminem, który zwycięża potwory, Władcą Pierścieni, który rządzi światem.
Ci, którzy odchodzą, pozbywają się ciężaru. Ten ciężar to ziemskie insygnia władzy. Insygnia nie zawsze są materialne. Dlatego ci, którzy odchodzą, oddalają się również od uczuć. Są jak niezadeptany śnieg, albo nowo narodzone dziecko. Ojciec Rzymianina też chciał odejść lekki. Przekazując insygnia swojemu następcy, pozbył się balastu. Zdjął z siebie ciężką zbroję i przekazał ją synowi. Teraz syn był niezwyciężony, a on śmiertelny, syn odziany, a on nagi, syn silny, a on słaby. Rzymianin zdobył moc, ale został bez Ojca.

Przekazanie insygniów to ceremonia cicha i melancholijna, przypominająca ostatni dzień lata. Jest ciepło, ale wszyscy wiedzą, że już ostatni raz. Szkliste powietrze zasnuwa mgła, ciężka jesienna powieka powoli opada, jak miękka teatralna zasłona.
Rzymianin ukląkł przed swoim ojcem jak wasal przed seniorem i pocałował go w rękę. Ojciec spojrzał na niego i uśmiechnął się.

– Jestem gotowy, tatusiu – powiedział.
– Będę za tobą tęsknić. – Rzymianin był bardzo wzruszony.
– Odprowadzisz mnie?
– Oczywiście.
I poszli.

Szli kilka tygodni i byli już bardzo zmęczeni. Rzymianin usuwał wszystkie przeszkody, które stawały im na drodze, i cały czas trzymał ojca za rękę. Powoli, cierpliwie i ostrożnie przeprowadzał go na drugą stronę. Ojciec z dnia na dzień pozbywał się ciężaru, kurczył się, zapadał i znikał. Przestał chodzić i mówić, jadł tylko zmielone papki i pił z butelki. Wracał do łona matki.
W dzień, w który zmarł, przyszedł do mnie anioł.

– Wyjdź – powiedział. – Muszą być sami.

I wyszłam. Na szczytach bielił się śnieg. Niebo było skupione i ciche. Pojechałam do miasteczka, usiadłam na ławce i czekałam, aż anioł pozwoli mi wrócić.

Rzymianin leżał obok swojego ojca i cały czas trzymał go za rękę.

– Odchodzę… – powiedział ojciec. – Teraz możesz mnie już puścić.

I Rzymianin puścił swojego starego ojca, swoje nowo narodzone dziecko, które wracało do prapoczątku, do świata bez ciężaru, do boskiej antymaterii, która wszystko może.

Picture: Eliza Piotrowska