Antymateria
Kiedy ojciec Rzymianina zaczął podupadać na zdrowiu, zamieszkał z nami na wsi. Przyjechał z jedną tylko walizką, w której znajdowało się zdjęcie żony w srebrnej ramce oraz całodobowy uniform w postaci błękitnego szlafroka. To mu wystarczało. Coraz mniej interesował się światem materii, coraz bardziej oddalał się od przedmiotów. Próbowaliśmy go reanimować i na powrót ściągnąć na ziemię, ale opierał się. Kupowaliśmy mu drogie homary, czarne i białe trufle, białe i czerwone wina, ale to też była tylko materia. Co prawda ojciec jadł, pił, czasem nawet i pochwalił, ale jakby przez roztargnienie, z przyzwyczajenia. Nie było go w tym, co robił. Asystował nam z grzeczności i cały czas myślał tylko o tym, jak się wymknąć.
Człowiek szykujący się do odejścia nie jest sam. Krążą wokół niego skrzydlate anioły i dusze tych, którzy są już po drugiej stronie. Żyje w dwóch równoległych światach – dziennym, z którym coraz mniej go łączy, i nocnym, z którym tworzy nowe więzi. Dla nas świat dzienny to materia – wszystko to, co JEST: krzesło, stół, okno, książka; świat nocny to antymateria – wszystko to, czego NIE MA: krzesła, stoły, okna i książki, które tylko udają, że są krzesłami, stołami, oknami i książkami (udają w snach, wizjach i różnych przywidzeniach). Ale dla człowieka, który odchodzi, jest na odwrót – to świat dzienny udaje, a świat nocny istnieje naprawdę.
Ojciec Rzymianina przeprowadził się do nas z jedną tylko walizką. Ale nie przeprowadził się sam. Razem z nim przeprowadziły się niewidzialne anioły, zagubione, stęsknione dusze oraz całe skupiska nieprzewidywalnej antymaterii. Anioły były silne, dusze przestronne, a antymateria okazała się silniejsza od materii.
Królestwem materii był dzień, a antymaterii noc. Dzień biegł ustalonym rytmem, trochę na pamięć, ale trzymając się stałych parametrów. Nie było niespodzianek. Materia jest przewidywalna. Ale kiedy zapadała noc, nasz spokojny domek na skraju lasu zamieniał się w Dom Duchów. Najpierw przychodziła ukochana żona. Potem dziadkowie, rodzice i siostra z mężem. Ojciec Rzymianina prosił ich wszystkich do stołu. Były ostrygi, kraby, ośmiornice i białe wino. Był tort bezowy, panna cotta, limoncello i grappa. Były tańce i śpiewy. Wracała radość życia, smaki, zapachy i kolory. Teraz ostrygi, kraby i wina były nareszcie prawdziwe!
– Tato, co tu się dzieje?! – pytał półprzytomny Rzymianin.
Był środek nocy, a jego ojciec śpiewał neapolitańskie pieśni.
– No, nareszcie jesteś! – cieszył się. – Siadaj do stołu! Mama zrobiła twój ulubiony tort bezowy!
– Tato, wracaj do łóżka…
– Do łóżka? – dziwił się ojciec. – A z jakiego powodu?
– Chcemy spać! Jest trzecia w nocy!
– Ach spać… Ach trzecia w nocy… W takim razie coś mi się przyśniło – mówił skruszony ojciec i wracał do swojego pokoju.
Niestety nie mijało pół godziny, a świat antymaterii ożywał na nowo i bankiet wznawiano.
Byliśmy wyczerpani. Nie spaliśmy już dwa miesiące, ledwo powłóczyliśmy nogami… Nie wiedzieliśmy, jak pokonać antymaterię. Teoretycznie sprawa była prosta – wszechświat dąży do równowagi, dlatego w myśl tej symetrycznej zasady powinno być w nim tyle samo materii, co antymaterii. Nic z tego. Antymateria kpi sobie z symetrii i kumuluje się przypadkowo i nieprzewidywalnie w różnych miejscach i ilościach. Mieliśmy wrażenie, że u nas znajdowało się jej epicentrum. Byliśmy w potrzasku – nie starczało nam już materii, żeby wyrównać ładunki.
Czy świat ojca istniał naprawdę? Tak, obok naszego – coraz mniej realnego, coraz bardziej ustępującego światu duchów i nocnych bankietów. Teraźniejszość nie wytrzymywała pod naporem przeszłości. Czas zboczył z torów, jego pętla zacisnęła się na naszych szyjach, zaczęły stawać zegary, zimą zakwitła magnolia, woda wrzała w temperaturze zero stopni. Antymateria okazała się silniejsza, ponieważ nie miała ciężaru.
Materia dąży do samookreślenia, do wytyczenia granic – krzesło, stół i okno mają swoją wagę, wysokość i szerokość. Mają zapach, kolor i gęstość. Antymateria nie musi się określać, ponieważ jest wszystkim naraz, wielkim skupiskiem cząsteczek, które w każdej chwili mogą stać się krzesłem, stołem i oknem. Materia potrzebuje zakorzenienia w czasie i przestrzeni, ponieważ porusza się po linii prostej. Antymateria nie potrzebuje czasu. Jej czas to skupisko różnych czasów, które mogą się przenikać. Dlatego ojciec Rzymianina, kiedy chciał, znajdował się w dowolnym punkcie przeszłości.
– Co robić? – pytaliśmy lekarza.
– Wyciszające kropelki ziołowe – mówił lekarz, wypisując receptę.
Ale kropelki też nie pomagały. Mijał kolejny miesiąc, a my nie spaliśmy.
Nagle ojciec zaczął do nas wracać. Przesypiał całe noce, budził się uśmiechnięty, sam przygotowywał śniadanie. Czas upiornych bankietów minął. Odetchnęliśmy z ulgą. To niestety nie był powrót. To był tylko unik antymaterii, która postanowiła wedrzeć się również w nasze życie dzienne. Ojciec Rzymianina przeniósł się teraz w inny czas – czas dzieciństwa. Porzucił nocne hulanki, które znaczyły jego młodość, i stał się dzieckiem, które potrzebuje dziennego światła.
– Tato, tato! – wołał. – Boli mnie kolanko, podmuchaj.
– Nie jestem twoim tatą, jestem twoim synem – tłumaczył Rzymianin. Ale ojciec nie słuchał.
– Posiedź ze mną, tatusiu… – prosił.
Wreszcie Rzymianin poddał się antymaterii: – Dobrze, synku, posiedzę.
Rzymianin stał się ojcem własnego ojca. Stał się jego opiekunem i stróżem. Stał się niepokonanym olbrzymem, który trzyma w rękach kamień filozoficzny, Wiedźminem, który zwycięża potwory, Władcą Pierścieni, który rządzi światem.
Ci, którzy odchodzą, pozbywają się ciężaru. Ten ciężar to ziemskie insygnia władzy. Insygnia nie zawsze są materialne. Dlatego ci, którzy odchodzą, oddalają się również od uczuć. Są jak niezadeptany śnieg, albo nowo narodzone dziecko. Ojciec Rzymianina też chciał odejść lekki. Przekazując insygnia swojemu następcy, pozbył się balastu. Zdjął z siebie ciężką zbroję i przekazał ją synowi. Teraz syn był niezwyciężony, a on śmiertelny, syn odziany, a on nagi, syn silny, a on słaby. Rzymianin zdobył moc, ale został bez Ojca.
Przekazanie insygniów to ceremonia cicha i melancholijna, przypominająca ostatni dzień lata. Jest ciepło, ale wszyscy wiedzą, że już ostatni raz. Szkliste powietrze zasnuwa mgła, ciężka jesienna powieka powoli opada, jak miękka teatralna zasłona.
Rzymianin ukląkł przed swoim ojcem jak wasal przed seniorem i pocałował go w rękę. Ojciec spojrzał na niego i uśmiechnął się.
– Jestem gotowy, tatusiu – powiedział.
– Będę za tobą tęsknić. – Rzymianin był bardzo wzruszony.
– Odprowadzisz mnie?
– Oczywiście.
I poszli.
Szli kilka tygodni i byli już bardzo zmęczeni. Rzymianin usuwał wszystkie przeszkody, które stawały im na drodze, i cały czas trzymał ojca za rękę. Powoli, cierpliwie i ostrożnie przeprowadzał go na drugą stronę. Ojciec z dnia na dzień pozbywał się ciężaru, kurczył się, zapadał i znikał. Przestał chodzić i mówić, jadł tylko zmielone papki i pił z butelki. Wracał do łona matki.
W dzień, w który zmarł, przyszedł do mnie anioł.
– Wyjdź – powiedział. – Muszą być sami.
I wyszłam. Na szczytach bielił się śnieg. Niebo było skupione i ciche. Pojechałam do miasteczka, usiadłam na ławce i czekałam, aż anioł pozwoli mi wrócić.
Rzymianin leżał obok swojego ojca i cały czas trzymał go za rękę.
– Odchodzę… – powiedział ojciec. – Teraz możesz mnie już puścić.
I Rzymianin puścił swojego starego ojca, swoje nowo narodzone dziecko, które wracało do prapoczątku, do świata bez ciężaru, do boskiej antymaterii, która wszystko może.
Picture: Eliza Piotrowska
Czytajcie. Książka jest świetna. Ale przekonajcie się sami. Antymateria to tylko jeden ze smaczków, a jest ich moc.
Antymetria to jeden z moich ulubionych rozdziałów. Przechodzenie na drugą stronę, powolny, bezbronny rozpad materii, to proces, który odbywa się na granicy realnego i nierealnego, dlatego pisanie tego rozdziału przypominało pisanie wiersza. To był taniec na linie, rozciągniętej między górą a dołem, prawą a lewą, plusem a minusem. Nie, nie było lekko… Uczestnicząc w cudzej śmierci, zawsze widzimy naszą własną.
Dziękuje za WSPANIAŁĄ KSIĄŻKE.
Na razie krótko, więcej po przerobieniu.
Co mnie poruszyło po pierwszej lekturze „Obczyzny Mojej”.
Związek Matki z synem, a właściwie związek Matka dziecko.
(O. Joachim Badeni powiedział, „to matka trzyma rodzinę”.)
Piękny opis przeprowadzenie przez Rzymianina, ojca na drugą stronę.
„To matka trzyma rodzinę” – tak, myślę, że tak. Choć dodałabym „mądra matka”. U Rzymianina rodzinę trzymali mężczyźni – to też się zdarza. Mądrzy mężczyźni (bo zdarza się i to!:)).
W zasadzie wszystkie wątki są zajmujące. Jednak ten związany z przemijaniem jest najtrudniejszy, bo dotyczy każdego z nas. W większości uciekamy od tego tematu. Starość, śmierć traktujemy jak karę ,a przecież jest to pewien etap, etap nie do ominięcia. Pięknie przedstawione relacje syn-ojciec. Rozbrajająco naturalny obraz oswajania się z chorobą, starością i śmiercią. Do mnie przemawia. Dziękuję.
To również dla mnie były najtrudniejsze wątki. Temat śmierci prześladuje mnie od dziecka. Poczucie tymczasowości i świadomość ziemskiego końca wyzwala we mnie następującą sprzeczność: radość z tego, że żyję (wciąż jeszcze) i strach – że umrę. Na codzienność przekłada się to tak, że żyję bardzo intensywnie. Wszystko, co robię jest intensywne – kiedy pracuję, to całą sobą, kiedy jem – cała jestem pochłonięta tą przyjemnością. Ale ta intensywność bywa męcząca. I wtedy zadaję sobie takie pytanie: A może ja przed czymś uciekam? Przed czym, wiadomo – przed śmiercią, która jest dla mnie zaprzeczeniem intensywności, czyli życia. Dlatego we wszystkich książkach (również tych dla dzieci) poświęcam temu tematowi szczególną uwagę. Jest to rodzaj terapii, oswajania się z własnym, nieuniknionym odejściem.
Pamiętam Eliza, jak pięknie przedstawilas śmierć w „sw. Mikołaju z Miry” . Jedna z moich ulubionych książek, przy której wzruszam się corocznie z moimi uczniami (od kilku lat traktuje ją jako lekturę obowiązkową)
Bardzo przeżywam, kiedy pisze o śmierci moich postaci. Przepraszam za to przywłaszczenie, szczególnie jeśli idzie o postacie istnieniące realnie. One nie są moje, oczywiście. Ale, kiedy umierają na kartach moich książek, umieram razem z nimi. Najbardziej chyba umierałam z Janem Pawłem II:
– Wszystko, już zrobiłem, Boże –
tak Jan Paweł rzekł po czasie. –
Czy pojechać na kremówki
w związku z tym już może da się?
Albo do Zakopanego,
gdzie górale oraz góry
lub na północ, w drugą stronę,
tam, gdzie Warmia i Mazury.
Spacerowałbym po lesie,
kąpałbym się w Czarnej Hańczy,
a wieczorem przy ognisku
patrzyłbym jak ogień tańczy.
W górze by szumiały drzewa,
a najpiękniej wierzba stara,
ziemia by pachniała słońcem,
a czas stanąłby w zegarach…
Ktoś zapytałby: To Lolek?
Ktoś zawołałby: Nasz synek!
Panie Boże, już wychodzę,
mijam próg i lecę, płynę…
Bóg pogładził go po głowie:
– Jesteś już po drugiej stronie.
– Widzę Polskę… – szepnął papież.
– Na co czekasz, biegnij do niej!
Smierć można oswoić. W naszej głowie. Kiedyś bardzo bałam się śmierci, buntowałam się. Nie tyle myślałam o samym momencie przejścia na drugą stronę, co o tym ,że mnie już tutaj nie będzie. MNIE nie będzie, a życie potoczy się DALEJ. Kocham życie, zawsze chłonęłam je wszystkimi zmysłami. Żyłam bardzo intensywnie. Zdawało mi się, że mój szalony taniec będzie trwał wiecznie. Akceptowałam tylko ten etap istnienia. Dzisiaj moje życie już tak nie wygląda. Zdrowie nie pozwala na tańce do białego rana ( a tańczyć uwielbiam! ). Życie przypomniało mi o śmierci. Już się nie buntuję, już nie uciekam. Patrzę za okno i widzę przemijające pory roku… . I myślę sobie, że jestem jak liść drzewa. Też kiedyś spadnę. Jednak biorę udział w wilkiej tajemnicy życia. Widziałam wiele osób umierających, sama tego doświadczyłam i wiem, że tak musi być. Przestałam się szmotać. Dalej kocham życie, ale też bardziej je szanuję. Dystans jaki powstał pomaga mi wybierać pomiędzy tym, co jest ważne a co mniej. I pewnie dlatego nie słyszę już Polski szeptającej mi do ucha : ” Nie szalej, życie to nie zabawa”. Życie to zabawa , i musimy zaakceptować , że kiedyś trzeba z niej wyjść. Pamiętasz to uczucie o 6.00 nad ranem po szalonej zabawie? Było pięknie, ale chcę już wyjść , być w domu. I miło jest wiedzieć, że w domu czeka na mnie MOJE łóżeczko i MOJA filiżanka ciełej kawki. Jestem u siebie. Jestem częścią życia i śmierci. I jest mi z tym dobrze. Akeptacja to stan spokoju ducha. Na koniec dodam, że nie mam 98 lat. Jeszcze ;-)). Pozdrawiam serdecznie i życzę spokoju ducha.
Pani Agnieszko, bardzo dziękuję za kolejny, piękny wpis. Cieszę się, że podzieliła się pani ze mną i innymi swoimi osobistymi doświadczeniami. ŻYCIE – jego brutalne piękno wstrząsa mną każdego dnia. Szczęście, że żyję, że JESTEM jest tak wielkie, że prawie boli. Być może to się czuje wtedy, kiedy widzi się śmierć tak samo realnie jak życie. I chyba tylko ten, kto ma w sobie prawdziwą zgodę na śmierć, ma prawdziwą zgodę na życie. Gdy widzę bezbronną kruchość świata, a jednocześnie jego niestrudzoną, nieustępliwą moc odradzania, ogarnia mnie również czułość. To uczuce rodzi się gdzieś na granicy życia i śmierci. La vita é bella może właśnie dlatego, że la morte é presente…
Wiem co to śmierć ojca. Odszedł w moich objęciach. I też – jak ojciec Rzymianina – zapuszczał się dość głęboko w bezdroża Antymaterii. Bywało to czasem dziwne, czasem zaskakujące, a niekiedy nawet śmieszne. Kiedy szedł „na wojnę” z rolką papieru toaletowego pod pachą, kiedy ściął włosy i od razu lepiej słyszał, gdy pił podgrzaną w mikrofali maślankę, bo go… kolano bolało…
Na szczęście ludzka pamięć bywa dobrotliwa. Przynajmniej u mnie tak się dzieje. Zostają w niej tylko te dobre wspomnienia. Albo może nie, tylko te drugie sami chowamy gdzieś tam głębiej, sami wybielamy wizerunek, polerujemy fakturę przeszłości, idealizujemy charaktery tych, którzy odeszli a o których chcemy pamiętać.
Czasem, gdy słyszę jak ktoś rozpamietuje wady już nieobecnych, jak wytyka im błędy, złe czyny, jak zionie nienawiścią w pustkę po kimś, to strach mnie ogarnia, włosy na rękach jeżą się, jakby przestrzeń wokół elektryzowała się i wroga zawziętość aż poza grób zawłaszczała dobro tego świata.
Elizo, śmierci każdy się boi. Tak myślę. Jadni bardziej, inni mniej. Mimo całej swej wyjątkowości (:D) nie jesteś jedyna. Ale może zaskocże Cię, gdy powiem, że chciałbym zagłębiać się w Antymaterię jak ojciec Rzymianina. Może to samolubne ze względu na tych ze świata „Materii”, ale to przejście bariery w taki sposób wydaje mi się mniej bolesne. Oczywiście dla „Wędrowca”…
Pięknie to opisałaś…
Dziękuję…
Serio inni też się boją śmierci? 🙂 Myślałam, że tylko ja… E tam, do bani taki blog… Człowiek chciałby poczuć się choć raz wyjątkowy, ale nic z tego! Inni też się boją! A ja się boję inaczej! Ja się boję lepiej! I co?
Yarko kochany, dziękuję Ci za tę dawkę humoru i za to, że tak czule potrafisz mówić o Ojcu. Znam kilka historii z czasów, kiedy odchodził i wiem, że to nie było dla Ciebie łatwe. Dlatego ogromnie mnie wzrusza czułość z jaką o tym dzisiaj mówisz. Ten wielki marsz ku śmierci z rolką papieru w dłoni, te włosy przywracające słuch… – opisujesz bezradne dziecko a nie uciążliwego starca.
Ja też chciałabym przejść na drugą stronę jak ojciec Rzymianina…