Rzym
Rzym przygarnął mnie jak kapitolińska wilczyca – bez pytań i rasowych uprzedzeń. Na początku odsypiałam siedem polskich lat. Potem zaczęłam rozglądać się dookoła, ale powoli, bez pośpiechu. Rzym mnie nie popędzał. Wygrzewał się w słońcu jak kot i czekał. Mieliśmy dla siebie czas. Nasze dolce far niente nikomu nie przeszkadzało, nikogo nie drażniło, nikogo nie obrażało.
Nikogo oprócz Polski. Bo Polska przyjechała do Włoch ze mną i dość szybko zaczęła wjeżdżać mi na ambicję.
– Dziewczyno, weź się wreszcie za siebie! Jesteś historykiem sztuki! – powinnaś siedzieć w katakumbach, a nie na ukwieconym tarasie! Wiesz, w którym roku był bitwa pod Kannami? Umiesz wymienić wszystkich Męczenników Stolicy Apostolskiej? Pamiętasz, w jakich rzymskich kościołach wisi Caravaggio? No właśnie…
Polska wiedziała, jak mnie podejść.
– No dobrze, już dobrze. Związuję włosy w ciasny warkocz i idę w miasto z gęsim piórem.
– Co takiego? Chcesz mnie zamkąć w scholastycznym kajecie?! – oburzył się Rzym.
– Chcę cię lepiej poznać – recytowałam.
– Miasta poznaje się jak ludzi – przez skórę – tłumaczył Rzym.
– Ale co będzie, jak dostanę dwóję? Co powie papa? Co powiedzą wuj Hipolit i ciocia Lila?
Rzym spojrzał na mnie swoim wszechwiedzącym okiem. Czułam, że przejrzał mnie na wylot.
– Jeśli chcesz, to proszę bardzo…
I tak zaczęła się nasza polka. Ledwo zadatowałam jeden historyczny obiekt, już wyrastał przede mną drugi! Ledwo namierzyłam jakiś interesujący fronton, już wynurzał się następny – jeszcze ciekawszy! Byłam wykończona, ale nie poddawałam się. Ocierałam pot z czoła, przerzucałam warkocz przez ramię i szłam dalej. Cóż z tego, kiedy na każdym kroku napadało na mnie kolejne przełomowe dzieło sztuki, kiedy zewsząd osaczały mnie rzeźby, obeliski, schody, fontanny, wieże i kopuły, a Rzym… Rzym coraz bardziej znikał z pola widzenia.
– Nigdy mnie nie dogonisz! – triumfowało Wieczne Miasto.
Byłam w intelektualnej rozpaczy.
– Polsko, czy ty tego nie widzisz? Czy nie widzisz, że wszyscy jesteśmy tylko owadem wielkiego bursztynu historii? Polsko Świtezianek i Zbłąkanych Dusz, czy nie widzisz, że moje próby rozbicia bursztynu to mędrca szkiełko i oko?
Polska przez chwilę przetrawiała swoją rozumowo-uczuciową dwoistość. Wreszcie powiedziała:
– No dobrze, ale obiecaj, że zapiszesz się na uniwersytet.
– Tylko się nie spinaj – doradzał Rzym. – Nauka to przygoda. Baw się. I odkrywaj.
– Uniwersytet to przyszłość kraju i wiara w lepsze jutro – prostowała Polska. – To zobowiązanie, które wymaga poświęcenia, to trud i żmudna praca, to segregowanie przeszłości i nadawanie jej nowych sensów.
Rzym brał mnie na stronę: – Moja mała, nie daj się zastraszyć… Wiesz, dlaczego nazywają mnie Wiecznym Miastem? Ponieważ nie przygniotła mnie przeszłość. Żyj tym, co przynosi ci dzień. Lecz swoje poranione serce i ciesz się ze wszystkiego. La vita è bella!
– Zawsze było dla mnie jasne, że anemiczni i zasmarkani romantycy nie płuca leczyli we Włoszech, a serca – uzupełniał mój ojciec.
Picture: Eliza Piotrowska
Weszłam, ryknęłam od serca „Jak tu ładnie!!!!!” a potem zaczęłam się rozglądać z ciekawością. Bardzo tu ładnie. Rzekłabym: pięknie.
Będę zaglądać, czytać, chłonąć i… w ogóle 😛
Fajnie, że ruszyło. GRATULUJĘ!!!
Tak, udało się, udało się wreszcie! I wygląda tak, jak chciałam!!! Hura! Zaglądaj! I zabieraj głos! Zapraszam!
Ja też z takim samym warkoczem, ściśniętym przez matkę Polskę biegałam przez parę ładnych lat…trochę się poluzował i już nie mam wytrzeszczu…cudna książka, czytać i czytać i wracać …
Znamy, znamy te nocne przeprawy rodaków przez zamarzniętą Wisłę, ten warkocz, po którym rycerze-ułani wspinają się na szczyt wieży, łamiąc kręgosłup ufnej królewnie, te pijackie pieśni, po których jeszcze bardziej suszy w gardle, chochoły udające róże…
„Spotkałam Elizę Piotrowską wiele lat temu w pociągu. Miała żółtą torebkę i „Ciocię Jadzię”, którą dała w prezencie mojej córce. Teraz daje mi w prezencie „Obczyznę…” Wiedziałam, że ją kiedyś napisze. Przejmującą historię o podróży”.
Pociągowe spotkania – osobny rozdział mojego życia. To było jednym z ważniejszych. A ciocia Jadzia… to Iza wymyśliła, że Jadźka mogłaby podróżować! Dzięki temu powstały „Ciocia Jadzia w Rzymie”, potem „Ciocia Jadzia w Rio”, a teraz „Ciocia Jadzia w Transylwanii” (w przygotowaniu). Kiedy się poznałyśmy, nie wiedziałam, że napiszę „Obczyznę”. Nie wiedziałam, czy mogę i przede wszystkim – czy umiem. To drugie pytanie dręczy mnie zresztą do dzisiaj. Czy umiałam? Nie wiem. Ale zrobiłam to. Zrobiłam naprawdę.
Witam. Bardzo dobra książka. Daje do myślenia. Obnaża nasze-polskie kompleksy. Zasakująco prawdziwa. Ciekawa forma narracji. Brawo. Czekam na następną.
Dorosła powieść Elizy Piotrowskiej jest jak jej Autorka: błyskotliwa i barwna. To piękna, osobista opowieść o wolności, miłości i przedziwnym uwikłaniu w polskość i obcość. A w niej… Wiosenny spacer wśród kulturowych kontekstów i niebanalnych odniesień, ekscytujące podróże, a w tle polski krajobraz przyrodniczo-duchowy. Papaja i gruszka, gruszka i papaja. Poetycka lekkość i świeżość, uśmiech, żart, zachwyt, gra. Esencja najsubtelniejszej artystycznej wrażliwości i orzeźwiające spojrzenie z dystansu. Same pyszności. Nic, tylko się delektować.
Dziękuję za piękny wpis. To byłby idealny tekst na tylną okładkę. Nie, nie chodzi o komplementy, choć oczywiście i one cieszą, chodzi o formę – ten ruch, który zawiera. Czytlenicy pytają często, o czym jest książka. Ich prawo. Choć dla autora to teren grząski. Nie umiem powiedzieć o czym jest Obczyzna, bo jej narracja jest ruchliwa i budowana często na prawach wiersza. O czym jest ten wiersz? No właśnie… Boję się takich analiz. Boję się podmiotu lirycznego. Boję się projektowania jego oczekiwań na utrutych poezją uczniów. Chciałabym, żeby Obczyzna żyła, oddychała, migotała. Chodzi mi właśnie o to poruszenie.
A ja wiem o czym ta książka jest!
O pozytywnym nastawieniu Elizy do świata. O jej – o Twoim, Elizo – spojrzeniu na otoczenie, o Twoim „będzie dobrze”, bez względu jak będzie. Bo czasem, sama nam zresztą o tym piszesz, że bywa paskudnie, bywa, że wyć się chce, że gna nas do łóżka, pod kołdrę, która tłumi zgiełk świata, i która ma wytłumić jazgot własnej duszy.
Są narody rozsiane wichrami historii po licznych kontynentach, z własnej i nie własnej woli, Ormianie, wyznawcy judaizmu, afrykanerzy w Ameryce. I Polacy również. Wiemy, że można nas spotkać w prawie każdym zakątku świata, w najbardziej odludnym miejscu. Niektóre z tych nacji potrafią kultywować rodzime tradycje, z dumą obnosić sztandary (czy chałaty lub kolory skóry) a „Obczyzna” to przyczynek do innego spojrzenia na
zagraniczną polskość”.
Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć,że Polak na obczyźnie to nie zawsze brzmi dumnie. Czasem ze wstydem – jak Piotr Apostoł – zapieram się i nie przyznaję do znajomości języka. Ba! Jakiż to język? Temat na oddzielną rozprawę.
Ty, Elizo, dajesz nam do ręki materiał wyjściowy do rozważań, do dyskusji, do poszukiwań polskości, albo raczej do usiłowania znalezienia takiej polskości, jaka chcielibyśmy prezentować sobą. Nie jest to łatwe, bo istnieje „polskość” zaściankowa, wielkomiejska, powiatowa, wyżyn profesorskich i ta spod dawnych budek z piwem… To tak, jakbyś kogel-mogel wymieszała z kwaszonymi ogórkami… Jedno i drugie lubimy, ale…
Dałaś nam swoją książkę. Dałaś nam cząstkę i siebie i swego spojrzenia na świat. A teraz pomyślmy jak ja wykorzystać. Może by do szkół nakazać? jako lekturę? Do czytania zbiorowego na głos na lekcjach (nie wiem jak to teraz się nazywa…) nauk społecznych czy lekcjach wychowawczych?
Może przesadzam, ale…
Ty napisałaś, a teraz trzeba zadbać o to, aby poznało „Obczyznę” jak najwięcej (myślących) ludzi…
Moje pozytywne nastawienie do świata? Tak. Również do świata, nie tylko do własnej ojczyzny:), z którą tak bardzo jestem związana i dlatego tak bardzo się z Nią droczę.
Zagraniczna polskość… Cóż, polskość za granicą bardzo nam się potęguje. Jeśli z Polski się ucieka, bo jest się notowanym już we wszystkich możliwych policyjnych rejestrach albo w przekonaniu, że bez towarzystwa pijących koleżków przestanie się pić, to nie wychodzi to na dobre ani ojczyźnie, ani obczyźnie. Ale ja też uciekłam. I dostałam za swoje. Konwulsyjna tęsknota za ojczyzną długo nie dawała mi spokoju. Postanowiłam, że muszę się jej przyjrzeć. W ten sposób powstała książka. I tu chciałabym Cie o coś zapytać. Czy Ty tęskniłeś? I jeśli tak, to za czym?
Pytasz czy ja tęskniłem i za czym?
Nie!
Nie tęskniłem bo nie emigrowałem. Ja tylko wyjechałem na kilka tygodni dla odpoczynku po zakończonym właśnie sezonie turystycznym. Od wiosny pokonywałem nieistniejące (właśnie zniesione z początkiem maja) granice i rozstania z ojczyzną stały się prawie codziennością.
Absolutnie nie przewidywałem, że wszystko ułoży się tak jak wypadło.
Później tak jakoś zeszło… przez zimę… i z nowym sezonem turystycznym wróciłem do pracy w Polsce – do jesieni.
Aż tu nagle okazało się, że – nie wiedzieć jak i dlaczego – miast osiąść w domu rodzinnym… wróciłem do Edynburga. Z Polski. Wróciłem…
Nie tęskniłem i żadna melancholia mnie nie trapi. Mamy w domu (tym „na obczyźnie”) nastawione radio na polskie stacje radiowe i jesteśmy na bieżąco zarówno z wiadomościami jak i z językiem.
A, żeby nie pogłębiać tematu, na razie nie myślę o wyjeździe czy powrocie do „kraju przodków”, bo musiałbym poruszać tematy polityczne, a bardzo tego nie lubię. Jestem zdania że nie pozycja społeczna, nie poglądy religijne, nie pieniądze nawet, tak nas radykalizują, tak dzielą i na barykady iść każą, jak polityczne nastawienia, upodobania, zajadłości.
Ja nie tęskniłem. To raczej Ojczyzna „tęskniła” za mną, wzywając mnie co chwilę a to do uzupełnienia formularzy, a to do uregulowania jakichś tam stosunków w kolejnych urzędach, a to do uiszczenia jakichś dziwnych zaległości… Trudno z radością w duszy jechać aby walczyć z biurokracją…
Tak więc podsumowując mogę powiedzieć, że „obczyzna mnie nie boli”…
Może kiedyś, jak już będę całkiem stetryczały, to kości swe przeniosę bliżej rodziców, którzy na „Janikowie rezydują”, ale na razie, nadal jeszcze młody…
Ach, jak Ci zazdroszczę, że nie tęskniłeś, zazdroszczę jak nie wiem co, jeden polski sąsiad drugiemu polskiemu sąsiadowi:).
Rozmowy o polityce – włos się jeży, tak. Piszę o tym w rozdziale pośmięconym imieninom cioci Stefy. Mnie przeszkadza jeszcze alkohol. Hektolitry alkoholu. Nadpobudliwość słowna i emocjonalna. Potliwość. Nieadekwatne do miejsca i czasu niepodległościowe zrywy. Całe życie byłam traktowana jak odludek, bo unikałam wszelakich imprez. Byłam aspołeczna, byłam smutasem, byłam dziewczyną, która jeszcze będzie żałować. Nie, nie żałuje. Bawić nauczyłam się w Brazylii. W gronie moich przyjaciół nie rozmawia się o polityce. Nie obgaduje się nieobecnych. Nie upija się do nieprzytomności. A jeśli znajdzie się czasem jakiś męczący wodzirej, to się go więcej nie zaprasza. Wegetarianina nie zmusza się do spróbowania bitek wołowych (jak je zjesz, polubisz mięso, zobaczysz), puszystemu nie mówi się: o, apetyt Ci dopisuje! a chudemu: jedz, musisz, przytyć… I tak dalej,i tak dalej…
Wspaniały opis ojczyzny, która tęskniła za Tobą! 🙂 Ach, jak Ona potrafi tęsknić… Ale mam coś na Jej obronę – pozostałe kraje, które przyszło mi poznać, tęsknią podobnie… To miłość administracyjna. Trudna miłość. Może nawet najtrudniejsza.
Przepraszam, ale wdarł się błąd, pewnie przez automatyczną korektę tekstu.
„Rezydencja” moich rodziców mieści się na Junikowie.
Dla reszty świata (spoza Poznania) wyjaśniam, że w tym rejonie znajduje się drugi co do wielkości cmentarz komunalny. Tam od dziadków począwszy spotykają się w końcu kolejne pokolenia bliższych i dalszych krewnych i znajomych…
Zakochałam się w tym fragmencie, tak jak zakochałam się w Rzymie (a potem Rzymianinie) 11 lat temu. Dzisiaj na jeszcze innej obczyźnie i w kilku domach, czuję się jak przesadzany wielokrotnie kwiat.